Mieszkając w miastach, miasteczkach czy na przedmieściach planujemy swoje ogrody dość przyjemnościowo. Nie muszą już być dla nas jedynym źródłem warzyw i owoców, tak jak kiedyś i tak jak jest do dziś w miejscach bardziej odległych od cywilizacji. Takie właśnie, można powiedzieć samowystarczalne ogrody, widziałam w czasie naszych urlopowych wędrówek po słowackiej stronie Bieszczad...
Okolica, w której spędzaliśmy wakacje była doszczętnie zniszczona podczas długich walk podczas I wojny światowej. Budynki mieszkalne zostały po prostu zrujnowane, a w ramach ustaleń warunków zakończenia wojny, rosyjscy jeńcy musieli je odbudować. W kolejnych wsiach, dominują więc stare, prawie stuletnie "chyże" łączące część mieszkalną, często z elegancką werandą, z częścią gospodarczą. Inaczej niż u nas, tutaj praktycznie wszystkie domy są murowane, często z szarych, glinianych cegieł.
Także tutaj, większość młodych ludzi pracuje gdzieś indziej, w starych domach zostali przede wszystkim starzy mieszkańcy, którzy żyją w sposób bardzo silnie związany z otoczeniem. Większość gospodarstw jest samowystarczalna w zakresie warzywno-owocowym, przy każdym gospodarstwie widzimy pięknie rozplanowane i duże warzywniki.
Dla mnie, znakiem tego, że są to ogrody podgórskie są tyczki z fasolą, której prawie się nie widuje na Mazowszu. W okolicach Krakowa, Przemyśla i w górskich dolinach, prawie każdy warzywnik ma swój zagon fasolowy. Często towarzyszy mu grządka kukurydzy albo kilka słoneczników.
Do tego koper, cebula, i kwiaty najprostsze: cynie, nagietki i maki. Często w cudownej uprawie współrzędnej, często w chaosie różnorodności...
Znakiem współczesności są grządki z pomidorami, często odsłaniane jedynie w ciepłe i bezdeszczowe dni. Resztę sezonu spędzają w inspektach szklanych (ze starych okien) lub foliowych (wariant bardziej nowoczesny). Ciekawa jestem jak jest z ich dojrzewaniem, w tych niełatwych warunkach klimatycznych...
Poza szerokim zestawem warzywnym, w każdym ogrodzie jest sad. Uprawiane są podstawowe odmiany jabłoni, rzadziej śliwy i sporo czereśni. Drzewa, nawet w opuszczonych sadach, rodzą obficie dając malutkie i smaczne owoce.
Opowieści zebrane przez etnobotaników wskazują, że po wyjątkowo mroźnych zimach, spożywano nie tylko owoce, ale także żywicę pozyskiwaną ze śliw i czereśni. Ponieważ trudno było liczyć na bardzo obfite zbiory owoców, wszyscy zbierali owoce leśne; borówki, maliny, ale także owoce dzikiej róży, czeremchy czy kaliny. Były one suszone, zalewane miodem lub zasypywane cukrem, a niekiedy zalewane "denaturką" (w wersji dla dorosłych, oczywiście!).
Przy domach cieszą oko proste rabaty dekoracyjne. O tej porze roku królują na nich cynie i floksy...
W niektórych ogrodach wypatrzymy nowości: trawy ozdobne, hortensje, lawendę. Nie są jednak częste. Tutaj ogród musi być dawać efekt praktyczny, a nie dostarczać dodatkowej pracy.
Mieszkańcy kultywują tradycje wykorzystywania w kuchni dzikich roślin. Obecnie przede wszystkim spożywane są owoce, zioła czy grzyby. Przed II wojną światową powszechne było zbieranie bukwi - orzeszków bukowych, a także młodych liści buku, pokrzywy, mniszka, podbiału, szczawiu i wielu innych, zapomnianych już dziś roślin. Niekiedy spożywano także pąki i kwiatostany sosny a także pieczone szyszki świerkowe. Dla wzmocnienia sięgano nie tylko po napary ziołowe, ale także soki z brzozy, klonu i wiśni.
Życie tutaj nie było łatwe, o czym trochę żartobliwie przypominają nam nawet dziś stojące w ogrodzie samochody, pozwalające wyjechać ze wsi przy każdej pogodzie...
Muszę przyznać, że te ogrody zrobiły na mnie duże wrażenie. Przede wszystkim ogromem pracy, który jest wkładany aby w tych trudnych warunkach mieć własne plony i żyć w zgodzie z naturą. Nie dla mody, nie dla pochwał czy like'ów ale dla codziennego życia.
***
Informacje etno-botaniczno-historyczne zaczerpnęłam z wyjątkowo ciekawej książki pana Adama Szarego "Tajemnice bieszczadzkich roślin wczoraj i dziś", wyd. Carpathia, Rzeszów 2015